Zastępowałem w klatce dzikie zwierzę, wypalałem swój wzrok i ksywę gwoździem na ścianie baraku, grałem w ruletkę, plażowałem na Riwierze, jadłem obiad z diabli wiedzą kim we fraku, z wysokości lodowca oglądałem świat polarny, trzykroć tonąłem, dwakroć mnie skalpel chlastał, rzuciłem kraj, który mnie wykarmił. Z tych, co mnie zapomnieli, złożyłoby się miasto. Włóczyłem się po stepach, gdzie wrzask Hunów brzmi jeszcze w wichrze, przywdziewałem ubrania pod dyktando kolejnej mody, siałem żyto, kryłem papą smołową spichrze, piłem każdy płyn z wyjątkiem suchej wody. W sny moje wbiła się straży oksydowana źrenica, chleb wygnania żarłem ze skórką, oczyszczając z okruchów blat; przyzwalałem strunom głosowym na wszystkie dźwięki prócz wycia - w końcu przeszedłem na szept. Dziś mam czterdzieści lat. Co mogę powiedzieć o życiu? Że rzecz to w sumie dość długa. Tylko nieszczęście budzi we mnie zrozumienie, ale dopóki ust mi nie zatka gliniana gruda, będzie się z nich rozlegać ty