Już dwa tygodnie zastanawiam się, co napisać na temat "Saturna"; w międzyczasie aż zdążyłem skończyć "City" Baricco. Z jednej strony staram się nie wpadać w gromkopierdny ton bezkrytycznego zachwytu, z drugiej - wzorem Kalio chyba dam sobie prawo do nie-bycia-krytycznym na moim własnym blogu; ostatecznie książki po które w końcu sięgam, przechodzą długą karencję i ostry odsiew - i w efekcie niewiele książek przeczytanych uznaję za chybione. Gdybym miał wątpliwości, czy "Saturn" nie będzie stratą czasu - nie przeczytałbym pewnie. A i tak czekał niemal rok, co świadczy, że podchodziłem do niego z pewną rezerwą. Nie wiedziałem, czy w czarnych obrazach odnajdę fascynujący koszmar, czy pretensjonalny koszmarek. Sam Dehnel potrafi być w moim odczuciu zarówno uroczo wyrafinowany, jak i właśnie denerwująco pretensjonalny. I to niekiedy jednocześnie. Francisco de Goya, 1826 (dwa lata przed śmiercią, mal. V. López y Portaña, repr. Wikimedia Commons) Ju