Zasiadając do „Hollywoodlandu” wiedziałem, że raczej nie ma co się spodziewać arcydzieła. Ale jednak wziął górę mój pociąg do kryminałów z nurtu neo-noir , tym bardziej, ze ostatnio przekonałem się (oglądając „Nieugiętych”), że przy tego typu filmach moje jestem mniej wymagający niż zwykle. Po prostu mam słabość do takich klimatów – twardzi faceci w borsalinos, okazałe auta (określenie samochody mi tu nie pasuje), zepsute kobiety, wytrawna whisky, ogólna degrengolada moralna i cyniczne teksty. No, a Hollywoodland oczywiście wszystko to oferuje. Intryga utkana jest całkiem sprawnie z klisz gatunkowych pamiętających jeszcze Chandlera, a jej osnową jest prywatne śledztwo wokół zagadkowej śmierci George’a Reevesa (Ben Affleck), aktora odtwarzającego w latach 50. rolę Supermana. Jest to zresztą sprawa autentyczna, a kontrowersje wokół niej nie zostały zadowalająco wyjaśnione po dziś dzień. Ustalenia policji wskazują na samobójstwo, jednakże – częściowo z osobistych pobudek - śle